...czyli o życiu przed i po starcie w Runmageddonie
Radny, dziennikarz, zarządca nieruchomości. Wiecie o kogo chodzi?! Nie? To może inaczej… Blond czupryna, szeroki uśmiech i sylwetka, która spokojnie mogłaby wylądować na okładce magazynu dla mężczyzn jako wzór. Nie sposób nie wspomnieć o jeszcze jednym– potrafi krzyczeć tak głośno, że wielu określa go mianem specjalisty w „darciu mordy”. Tomasz Żak, znany jako @zakumotywator, bo to oczywiście o nim mowa, to Customer Happiness Manager, Pomocna Dłoń i przyjaciel wszystkich Runmageddończyków. Na co dzień mieszka w Śremie, ale spotkacie go na naszych eventach w całej Polsce. Jego historia to idealny przykład na to, że nie zawsze przyszłość toczy się tak, jak to sobie zaplanowaliśmy. Wystarczy, że na naszej drodze pojawi się niespodziewanie nowa osoba i cały świat obraca się do góry nogami.
Klaudia: Cześć Żaku, trochę mnie stresuje ten wywiad, skoro Ty tyle lat pracowałeś jako dziennikarz. Najwyżej wyślę Ci tekst do autoryzacji i powiesz: „Klaudia, chyba masz coś z główką, nie publikujemy tego”. Ale dobra, lecimy z tym! Opowiedz mi trochę o Twojej przeszłości, tej z czasów p.r., czyli przed Runmageddonem.
Żaku: Siemandero! Zacznę od tego, że to właśnie z dziennikarstwem wiązałem przyszłość, bo nie ukrywam, że w tym kierunku zdobyłem wykształcenie. Przez 6 lat pracowałem jako dziennikarz i prezenter w lokalnej śremskiej telewizji. Naprawdę sporo się wtedy nauczyłem, zdobyłem mnóstwo przydatnego doświadczenia, ale jak wiesz Śrem nie jest dużym miastem. Moje obowiązki zaczęły po prostu się zapętlać, nie pojawiało się zbyt wiele nowości, a ja na maksa nie lubię się nudzić. Postanowiłem więc, że zmiana się przyda i wystartowałem w wyborach do Rady Miasta, które udało się wygrać. W rezultacie przez kolejne lata, powiedzmy że… zająłem się polityką. Według mnie media powinny być neutralne wobec władzy, wiec uważałem że nie fair byłaby jednoczesna praca w roli radnego i dziennikarza. Dlatego zrezygnowałem z pracy w lokalnej telewizji. Niedługo później związałem się z branżą nieruchomości, dokładniej z zarządzaniem nimi. A potem to już ciemna strona mocy. Nie no, żartuję, po prostu wkroczyłem na tereny szeroko pojętej sprzedaży.
K: I wtedy stwierdziłeś, że najwyższa pora wkroczyć na etap przemiany z kanapowca na sportowca?
Ż: Nie do końca, bo moja przygoda ze sportem rozpoczęła się jeszcze za czasów kariery dziennikarskiej. Generalnie, któregoś pięknego dnia obudziłem się z myślą: „ja pierdziele, czas się zabrać za siebie”. Nie żebym był jakimś grubasem, raczej określiłbym że wesołym pulchniaczkiem. Akurat mój kumpel prowadził zajęcia z boksu, więc zacząłem na nich się pojawiać, bo naprawdę było tam mega fajnie. Problem jednak był taki, że średnio prezentowałem się z podbitym okiem przed kamerami w telewizji. To stwierdziłem, że zacznę biegać. A że samo w sobie bieganie nie za bardzo wzbudzało moją motywację to postanowiłem, że zapiszę się na… maraton.
K: Co? Maraton? Tak bez przygotowania? Od którego roku oficjalnie jesteś takim świrem?
Ż: [śmiech] Wszystko to działo się w 2011 roku. Słuchaj, trochę czasu na przygotowania miałem, bo zapisałem się w kwietniu, a maraton odbywał się w październiku. Chociaż muszę przyznać, że moje przygotowania wyglądały tak, że biegałem sobie jakąś godzinkę dziennie i tyle.
K: Oho, i przebiegłeś za linię mety?
Ż: Jak myślisz?
K: Obstawiam, że tak. W końcu nie znam większego dzika od Ciebie.
Ż: Jak stanąłem na linii startu to uświadomiłem sobie, że o tym biegu wiem praktycznie nic. Nawet regulaminu nie przeczytałem. Ale jakoś ruszyłem i o ile pierwsza pętla poszła zajebiście, o tyle na drugiej zaczęły się spore problemy – z mięśniami, z głową. W sumie niewiele brakowało do tego, żebym zszedł z trasy.
K: Co takiego się wydarzyło, że jednak nie zszedłeś?
Ż: Okazało się, że koło mnie biegnie ziomek, który powiedział mi, że to jego czwarte podejście do maratonu i jeszcze ani raz nie udało mu się go ukończyć. Pomyślałem wtedy, że absolutnie nie chcę, żeby moja historia wyglądała podobnie, więc pokonałem chwilę słabości i… meta była moja.
K: Wiedziałam, to nie mogło się inaczej skończyć. Dobra Żaku, to gdzie i kiedy w tym wszystkim zaistniały OCRy i Runmageddon?
Ż: Wiesz co, po przebiegnięciu tego maratonu zacząłem pojawiać się na siłce, coraz częściej i częściej. Stwierdziłem, że fajnie byłoby znaleźć coś co łączy ze sobą umiejętności, które nabywasz w trakcie biegania oraz na siłowni. Padło na OCRy. Przygoda z Runmageddonem zaczęła się w Poznaniu w 2016 roku. Wcześniej z kumplami biegliśmy w innym biegu z przeszkodami, fajnie się bawiliśmy, na tyle że stwierdziliśmy że to łatwizna. Ta…. Wszystko zweryfikowała nasza formuła Rekrut. Szczerze? Prawie się połamałem na nim, bo nie doceniłem trudności trasy.
K: Od razu złapałeś runmageddonowego bakcyla?
Ż: I to jakiego! Kolejny raz wystartowałem, też z kumplami, ale już w zimowym HARDCORZE w 2017 roku. Powiem tak: BYŁO GRUBO.
K: Od Hardcora prosta droga do Globala, prawda?
Ż: Zdecydowanie! Gdy Runmageddon ogłosił pierwszego Globala, czyli sławną pierwszą Saharę stwierdziłem, że MUSZĘ tam być. Ale, jak to bywa w takich sytuacjach, chęci były, a hajsu brak. Z tym, że ja absolutnie nie chciałem się poddać i wymyśliłem, że stworzę zrzutkę. Polegało to na ta tym, że każdy kto chciał i mógł przelewał pieniądze, które miały mi umożliwić start w Runmageddon Global. W dwa tygodnie uzbierało się około 3 tysięcy złotych, co totalnie mnie zaskoczyło. Byłem przeszczęśliwy. W dodatku kilka dni później zgłosił się do mnie lokalny developer, firma Marco Polo Development z propozycją, że zostaną moim sponsorem. I tak się stało – na Saharę ruszyłem dzięki dobroci ludzi, z koszulką z logiem sponsora i wielkimi nadziejami na super przygodę.
K: Nadzieje się ziściły?
Ż: Mało powiedziane. To był jeden z najlepszych momentów w moim życiu. Totalny odlot. Poznałem na Saharze wiele osób, które wówczas pracowały w Runmageddonie i dzięki nim jestem teraz w takim a nie innym miejscu.
K: Właśnie Żaku, pochwal się wszystkim swoim stanowiskiem w Runmageddonie.
Ż: No cóż, jestem jedynym w swoim rodzaju, wyjątkowym Customer Happiness Managerem. Uprzedzając Twoje pytanie o to, czym w takim razie dokładnie się zajmuję – streszczę to w jednym zdaniu – od 2018 roku zajmuję się tworzeniem zajebistości wokół wszystkich Runmageddończyków.
K: Pozamiatane.
Ż: Wiadomo! A tak na poważnie ogarniam współpracę klubów i drużyn z Runmageddonem i pomagam przy różnych akcjach marketingowych. Plus działam na eventach jako ambasador projektu realizowanego z marką Wawel pod nazwą Pomocna dłoń.
K: Właśnie o ten projekt chciałam zapytać – co Pomocna dłoń robi na trasie?
Ż: Stara się, aby każdy ze sportowych świrów przełamał strach i swoje bariery, przede wszystkim te które tkwią w ich głowach. Wiesz, często jakaś załamka na trasie czy moment zwątpienia nie jest kwestią tego, że ktoś nie umie czegoś zrobić tylko tego, że po prostu się boi. Wszystko siedzi w głowie. Tak naprawdę w większości przypadków wystarczy podrzeć na kogoś mordę - wtedy następuje zwolnienie blokady i można spokojnie przefrunąć całą trasę.
K: Masz jakieś super, hiper wyjątkowe przygody ze startów w Runmageddonie?
Ż: I to ile! Oczywiście, najwięcej hitowych przygód wydarzyło się na Globalach, ale żeby wiedzieć o czym mówię trzeba tam jechać. Tam po prostu przeżywa się więcej, bardziej. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że to taki Runmageddon 2.0. Z krajowych edycji to mam w sumie taką historyjkę z happy endem.
K: Dajesz, dajesz.
Ż: To tak: zaczęło się od tego, że namówiłem kolegę na hardcora w Szczyrku. Generalnie Michał był na maksa…, hmmm, zestresowany to mało powiedziane. Niedawno miał kontuzję, więc nie był pewien czy da radę. No ale wiesz, byliśmy mega podjarani, bo było wiadomo, że będzie ciężko i że dużo serducha tam zostawimy. Na trasie spotkaliśmy dziewczynę, której kilka razy pomogliśmy, bo łapały ją skurcze, podzieliliśmy się z nią jedzonkiem i w ogóle pogadaliśmy trochę. Okazało się, że chwilę przed eventem rzucił ją chłopak. I jeszcze dodał, że na pewno nie ukończy tego hardcora. Widać było, że mimo przeciwności dziewczyna była mocno zmotywowana, żeby przekroczyć linię mety. Jakoś stało się tak, że w pewnym momencie biegu się rozłączyliśmy i w sumie nie wiedzieliśmy z Michałem, czy nowej znajomej się udało. Na szczęście facebook to magiczny portal. Na wydarzenie ze Szczyrka na fejsie wrzuciliśmy z Michałem wspólną fotkę z Runmageddonu. I… nasza znajoma ją skomentowała! Tak, tak – historia jak z prawdziwego romansu – Michał i Monia są teraz razem, a ja mogę uznać się za prawdziwą, runmageddonową swatkę.
K: Powiedz mi na koniec, co właściwie Runmageddon zmienił w Twoim życiu?
Ż: Wszystko. Poznań w 2016 roku zrodził mega zajawkę, ten moment to był początek wielkiego domina. W sensie wiesz, po tamtym Rekrucie moje życie przewróciło się do góry nogami. I dobrze, i słusznie, i fajnie. Gdybym wtedy nie pobiegł to nie wiadomo, w jakim miejscu teraz bym był, nie wiadomo jak moje życie by wyglądało, nie wiadomo czy byłbym tak szczęśliwy jak teraz.
K: Żaku, pięknie Ci dziękuję za rozmowę, to była czysta przyjemność posłuchać Twojej historii.
Ż: Dzięki!